Błoto, atak wściekłych gęsi i piach... (Czołpino-Stilo)
Wtorek, 14 sierpnia 2012 | dodano:15.08.2012
Km: | 91.50 | Km teren: | 40.00 | Czas: | 06:30 | km/h: | 14.08 |
Pr. maks.: | 37.60 | Temperatura: | 20.0 | Rower: | cross trans pacific |
Jadąc dzisiejszą trasę, kilka razy zastanawiałam się nad tytułem wpisu. Było i „Tonąc w błocie” i „Zagubieni w Słowińskim Parku Narodowym”, „W poszukiwaniu zagubionej latarni”, „pojawiam się i znikam, i znikam, czyli R10”. Co kilkadziesiąt kilometrów zmieniała się koncepcja, bo wiele się działo. Wreszcie Gui zaproponowała ten, który jest.
Ale od początku...
Po zjedzeniu pysznego śniadania zaserwowanego nam na campingu w Szmołdzińskim Lesie (prawie jak Rzacholecki Las), wyruszyłyśmy o poranku do Kluk, by zwiedzić skansen. Poszło nam szybko, bo... był jeszcze zamknięty i tylko chałupy z zewnątrz pooglądałyśmy. W świetnych nastrojach ruszyłyśmy R10 przed siebie , dołączyłyśmy do pary bikerów zmierzającej w tym samym kierunku i... od razu zapadliśmy się w błocie- zgubiliśmy szlak. Po chwili błądzenia wróciliśmy do miejsca, gdzie powinniśmy jechać i pojechaliśmy- całe 100 metrów, bo potem było: pchanie, ciągnięcie, wciąganie, wypychanie, przekładanie , przenoszeni- czyli kilka kilometrów nieprzejezdnej ścieżki. Dobrze, że było nas czworo, bo chwilami wszyscy byliśmy potrzebni do przeprawienia jednego roweru.Za mostem , jak powiedział miejscowy Słowiniec było już lepiej. Kolejny Słowiniec pokazał gdzie dalej jechać, tylko nie uprzedził, że drogi strzeże stado szarych gęsi. Były bojowo nastawione do rowerzystów i pogoniły za nami- zwłaszcza jedna bardzo chciała przyczepić się do sakw Gui. Potem był piach i Łeba. Zjadłyśmy obiad i pognały na ruchowe wydmy. Pognały, to trochę na wyrost, bo ilość wędrujących w te i we wte turystów i wczasowiczów znacznie utrudniała płynną jazdę. W Łebie skorzystałyśmy z pomocy Informacji Turystycznej- kompetentny młody człowiek dokładnie powiedział którędy najlepiej dojedziemy do latarni Stilo i pojechałyśmy.
Już już widziałyśmy majestatyczna latarnię, gdy zaginęła zza wydmą i trochę trwało nim mozolnie wspięłyśmy się na szczyt wydmy, by wejść na latarnię. Kilka pamiątkowych zdjęć i teraz już snujemy się koło za kołem w poszukiwaniu noclegu. Gui kategorycznie odmawia powrotu na R10, która to jest, to jej nie ma , więc jedziemy asfaltem z nadzieją znalezienia pola namiotowego. Wreszcie prawie o zmroku trafiamy nad Jezioro Chorzewskie, gdzie rozbijamy się na polu biwakowym. Jezioro, wędkarze, komary i my. Szybkie mycie w jeziorze, pierwsze użycie kuchenki gazowej (przynajmniej wiemy, po co ją taszczyłyśmy) i padamy. To był szalony dzień. Nie mamy nawet siły na wysmarowanie obolałych mięśni.
Ale od początku...
Po zjedzeniu pysznego śniadania zaserwowanego nam na campingu w Szmołdzińskim Lesie (prawie jak Rzacholecki Las), wyruszyłyśmy o poranku do Kluk, by zwiedzić skansen. Poszło nam szybko, bo... był jeszcze zamknięty i tylko chałupy z zewnątrz pooglądałyśmy. W świetnych nastrojach ruszyłyśmy R10 przed siebie , dołączyłyśmy do pary bikerów zmierzającej w tym samym kierunku i... od razu zapadliśmy się w błocie- zgubiliśmy szlak. Po chwili błądzenia wróciliśmy do miejsca, gdzie powinniśmy jechać i pojechaliśmy- całe 100 metrów, bo potem było: pchanie, ciągnięcie, wciąganie, wypychanie, przekładanie , przenoszeni- czyli kilka kilometrów nieprzejezdnej ścieżki. Dobrze, że było nas czworo, bo chwilami wszyscy byliśmy potrzebni do przeprawienia jednego roweru.Za mostem , jak powiedział miejscowy Słowiniec było już lepiej. Kolejny Słowiniec pokazał gdzie dalej jechać, tylko nie uprzedził, że drogi strzeże stado szarych gęsi. Były bojowo nastawione do rowerzystów i pogoniły za nami- zwłaszcza jedna bardzo chciała przyczepić się do sakw Gui. Potem był piach i Łeba. Zjadłyśmy obiad i pognały na ruchowe wydmy. Pognały, to trochę na wyrost, bo ilość wędrujących w te i we wte turystów i wczasowiczów znacznie utrudniała płynną jazdę. W Łebie skorzystałyśmy z pomocy Informacji Turystycznej- kompetentny młody człowiek dokładnie powiedział którędy najlepiej dojedziemy do latarni Stilo i pojechałyśmy.
Już już widziałyśmy majestatyczna latarnię, gdy zaginęła zza wydmą i trochę trwało nim mozolnie wspięłyśmy się na szczyt wydmy, by wejść na latarnię. Kilka pamiątkowych zdjęć i teraz już snujemy się koło za kołem w poszukiwaniu noclegu. Gui kategorycznie odmawia powrotu na R10, która to jest, to jej nie ma , więc jedziemy asfaltem z nadzieją znalezienia pola namiotowego. Wreszcie prawie o zmroku trafiamy nad Jezioro Chorzewskie, gdzie rozbijamy się na polu biwakowym. Jezioro, wędkarze, komary i my. Szybkie mycie w jeziorze, pierwsze użycie kuchenki gazowej (przynajmniej wiemy, po co ją taszczyłyśmy) i padamy. To był szalony dzień. Nie mamy nawet siły na wysmarowanie obolałych mięśni.
komentarze
Jak to bywa na takich wyjazdach, przygód i niespodzianek mnogo. Będzie co wspominać :)
rowerzystka - 20:44 środa, 15 sierpnia 2012 | linkuj
Niestety tamtego odcinka R10 nie da się przejechac bez przygód...my też opuściliśmy i nadkładając asfalcikiem...Dalej juz będzie dobrze...Wytrwałości....
jewti - 18:40 środa, 15 sierpnia 2012 | linkuj
Komentuj